Zastanawiasz się, czy w przyszłości poślesz swoje dziecko do prywatnej, czy publicznej szkoły? Myślisz, że publiczna szkoła to prawdziwa szkoła życia, więc skoro Ty dałeś radę, to ono też da? A może myślisz, że w prywatnych szkołach jest lepiej, bo płacisz, więc możesz więcej wymagać? A może uważasz, że do prywatnych szkół chodzą tylko snoby? Albo dzieci z problemami, które nie dały rady gdzie indziej?

Cóż, pewnie we wszystkich tych stwierdzeniach jest ziarno prawdy 😉 Ale i tak to zawsze zależy: są szkoły i szkoły. Dobre publiczne i złe prywatne. Na razie przeczytaj o dwóch, z którymi miałam ostatnio do czynienia.

Przechodzimy na edukację domową

Po 4 latach córki i roku syna w szkole publicznej uznaliśmy, że dość już tej nieprzyjaznej i nieefektywnej formy edukacji dla naszych dzieci i postanowiliśmy przenieść ich na edukację domową. Nasza argumentacja i założenia to temat na co najmniej kilka oddzielnych postów.

Rozpoczęcie roku w nietradycyjnej szkole

Dziś chciałabym się z Tobą podzielić wrażeniami po rozpoczęciu roku w szkole tradycyjnej vs. Montessori, w której będziemy realizować naszą edukację domową.

To szkoła oczywiście prywatna (czy są w ogóle publiczne szkoły w Polsce realizujące program wg pedagogiki Marii Montessori?), w której jest niewielu uczniów (mniej niż 200 w porównaniu do naszego poprzedniego molocha z ponad 1000 dzieciaków to naprawdę kameralna grupa), którzy normalnie chodzą do szkoły. Dodatkowo jest grupa kilkudziesięciu uczniów w edukacji domowej, którzy zdają tu egzaminy i mogą korzystać z niektórych zajęć, wycieczek, konsultacji itd.

Wczoraj poszliśmy na rozpoczęcie roku szkolnego, żeby poznać trochę innych dzieci, nauczycieli i zorientować się, jaka w tej szkole panuje atmosfera.

No i jesteśmy oczarowani. Całą rodziną.

Atmosfera robi wielką różnicę

Po pierwsze, luz. Nauczycieli, dyrekcji, dzieci – nie czuje się tej typowej dla publicznych placówek spiny, dystansu i połkniętego kija. Wszyscy są spokojni, sympatyczni, „zbalansowani”.

Mało tego, nauczyciele zrobili dla dzieciaków (taaak, a nie odwrotnie!) przedstawienie, w którym się wygłupiali, poubierali się śmiesznie (wicedyrektor w krótkich gaciach z szelkami!), na luzie i z humorem przedstawili „Rzepkę” Brzechwy. Wersję, w której dziadka gra kobieta, babcia jest biegaczką z kijkami, obwieszoną medalami, a kawka przynosi kawkę w filiżankach na tacy 😄

Kolejne zaskoczenie: każdy wychowawca po kolei zaprasza wszystkich uczniów w swojej grupie i wita się z każdym z nich z osobna, podając rękę. Coś, co powinno być normalne, jest czymś nadzwyczajnym.

Ciepłe relacje i szacunek to fundament

Mało tego, wiele dzieciaków witając się ze swoimi wychowawcami spontanicznie się do nich przytula, widać że mają zbudowane ciepłe relacje pełne szacunku.

Cała ceremonia trwa krótko, pani dyrektor nie przemawia ani rozwlekle, ani niewyraźnie, ani pohukując, a dzieci idą do klas z nauczycielami same, zostawiając rodziców w ludzkich warunkach, żeby sobie porozmawiali po wakacjach, zamiast zmuszać ich do tłoczenia się w 60 osób w sali przeznaczonej dla 20.

Nauczyciele omawiają z dzieciakami w salach, co fajnego będą robić w tym roku. Mówią np. o dniu różowego balonika, kiedy klasy po kolei mają opiekować się balonikiem, czy o dniu pizzy, kiedy nauczyciel kupuje dla wszystkich wieeelką pizzę. Nie ma straszenia typu „nooo, czwarta klasa to już nie przelewki!”, nie ma grożenia w stylu „teraz to już będziecie musieli się postarać”, nie ma idiotycznych żarcików jak „koniec wolności, lato się skończyło”.

Większość dzisiejszych szkół przypomina ogrody, w których całe stada ptaków są zastraszane nie przez jednego, lecz przez kilka sokołów jednocześnie.

Joachim Bauer

Szkoła może, a nawet powinna wyglądać inaczej

Wszystko jest przemyślane, sympatyczne, w miłej atmosferze, a przede wszystkim nastawione na ucznia.

Nikt tu nie jest za karę, nikomu nie jest przykro, że wakacje się skończyły i teraz zaczyna się orka i pasmo upokorzeń przez kolejne 10 miesięcy. Dzieci przecież wiedzą, że codzienność będzie inna, niż przez ostatnie dwa miesiące, ale to nie znaczy, że musi być gorsza.

Da się. Brzmi to jak bajka, ale można. Można mieć przyjazne relacje z dzieckiem, którego się uczy. Można mieć dla niego szacunek wymagając szacunku od niego. Można podchodzić na luzie, a nie zastraszać. Można motywować stawiając na samodzielność i sprawczość, a nie oceny i porównania. A nawet trzeba, bo to jest dużo bardziej skuteczne. I po ludzku tak łatwiej jest żyć obu stronom.

Powrót do korzeni

Jesteśmy na edukacji domowej od dziś formalnie i oficjalnie. Ale tak naprawdę to nie zaczęło się teraz.

Odkąd urodziła się Nina uczyłam ją wszystkiego tego, co wydawało się ją interesować i co byłam w stanie jej przekazać w strawnej formie. Kiedy dowiedziałam się o metodzie Glena Domana, robiłam to jeszcze bardziej efektywnie. Dołączałam elementy pedagogiki Marii Montessori.

Całą zerówkę spędziła w domu z powodów zdrowotnych, a my nie siedziałyśmy nad podręcznikami dla zerówkowicza, tylko poznawałyśmy świat intuicyjnie. I, jak się potem okazało ku mojemu zaskoczeniu, cały program zerówki miała opanowany. Zaskoczenie moje dotyczyło bardziej faktu, że w ogóle jest już wtedy jakiś program 😊

A kiedy już poszła do szkoły, dużo rozmawiałyśmy na temat tego, co dzieje się w szkole i pomagałam jej w lekcjach, tak jak każda mama – w dzisiejszych czasach w tradycyjnej szkole nieomal nie da się inaczej.

Z Tymkiem było podobnie, a on też oczywiście bardzo dużo nauczył się od starszej siostry.

Ale dzięki temu, że zaczęliśmy wcześniej, praktycznie od urodzenia, to teraz dzieci mają solidne podstawy i nadal żywy pęd do nauki. Dlatego optymistycznie patrzę na naszą przygodę z edukacją domową, chociaż to duże wyzwanie.

Trzymaj za nas kciuki!

×

Połączmy się :)